Do stolicy UK pojechaliśmy brytyjskim Szwagropolem, czyli National Express. Następnie metrem z legendarnej stacji Victoria Station ruszyliśmy w stronę Opactwa Westminsterskiego i budynków Parlamentu. Pogoda nie rozpieszczała, ale cóż – taki mają klimat. Big Ben w rusztowaniach, ale nie chodzi o to by złapać króliczka, ale by gonić go. Jeszcze tu wpadniemy.
Potem rejs Tamizą do Greenwich (po drodze większość głównych atrakcji Londynu) – mimo deszczu najwytrwalsi oglądali panoramę miasta z otwartego pokładu.
Pozdrowiliśmy ikoniczną Cutty Sark (najsłynniejszy kliper herbaciany), przeszliśmy przez Greenwich Park do Starego Królewskiego Obserwatorium Astronomicznego, gdzie czas zaczyna się oraz kończy i możesz stanąć na obu półkulach jednocześnie.
Stamtąd bezobsługową kolejką przez nowoczesne londyńskie Doki pojechaliśmy pod Tower, najważniejszy zabytek miasta. Potem wskoczyliśmy na górny pokład (przynajmniej część z nas) doubledeckera historycznej linii nr 15 i pojechaliśmy pod katedrę Św. Pawła, a następnie na Trafalgar Square. Spacerując West Endem (Leicester Square, China Town) dotarliśmy do hotelu w dzielnicy Covent Garden.
Następnego dnia zwiedziliśmy słynną Galerię Narodową (National Gallery), odwiedziliśmy królową w Buckingham Palace (niestety zapomniała o naszej wizycie i jej nie było – chyba robiła trwałą szykując się na ślub wnuka). Potem pojechaliśmy do dzielnicy muzeów – South Kensington – gdzie rozdzieliliśmy się resztę czasu w stolicy Wielkiej Brytanii spędzając zgodnie z indywidualnymi preferencjami. Miłośnicy muzyki pojechali na słynne przejście przez ulicę przez Abbey Road, wyznawcy piłki nożnej zwiedzili stadion Chelsea Londyn, Bartek zdecydował się zwiedzić krążownik HMS Belfast, niektórzy wybrali spacer w Hyde Parku pod Albert Memorial, jednak większość zwiedziła Muzeum Historii Naturalnej lub Muzeum Nauki.
Wyjeżdżaliśmy z Londynu pełni wrażeń – bo mówią, że kto zmęczony Londynem, ten zmęczony życiem.